Mazowieckie ludy
Pszczoły umierają, bo producenci do cukru zaczęli dodawać sól. Wcześniej dawali wapno. Po co te ekstrasy? Aby cukier był biały. Dlaczego tak lubimy wybielać? Czy sól tej ziemi jest biała?
Droga, którą przebyłem, aby zadać sobie te pytania, była szara. Szosa między domami, łąkami, zakonserwowanymi w czasie wiejskimi sklepikami to metafora zmieszania wszystkich barw – nic nie jest czaro-białe.
Nie była to nadzwyczaj daleka droga – nie odwiedziłem Jezusa w Sao Paulo, ani nawet w Świebodzinie. Moje drogi zamknęły się w granicach Mazowsza. Jeśli już spotykałem Jezusa, to był to drewniany Jezus. Droga składała się z wielu pętli, a wiele z nich ktoś mógłby nazwać drogami na manowce. Poza pętlami z asfaltu pętle w kłębkach ludzkich losów.
Przełom lata i jesieni to także całkiem solidna porcja supłów w moim życiu. Ich zaciśnięte wykwity zbiegły się z epicentrum pustki w kieszeniach.
To, co mnie jeszcze rozpieszczało, to pogoda i przyjaciele. Wał Miedzeszyński, siedzę właśnie na obiedzie u Norberta i Ani. Dzwoni Edyta. Z rozmowy wynika, że wnet mogę nie być biedakiem. Dryfując pośród wielu kuszących oferty pracy, z których nic nie wychodziło, starałem się nie nastawiać.
Tydzień później siedziałem samochodzie, razem z etnografką Anią, jadąc na Wyszków. To był początek “LUDO-łamacza” w moim życiu. Podróż przez stany rozproszone, rozchwiane od zmęczenia i znudzenia do euforii.
Ludowizna to słabizna
Całkiem niedawno temu, w krainie stereotypów, w mieście Warszawa, żył sobie chłopak wychowany na paszy pop-kultury. Kultura ludowa to była dla niego witryna Cepelii oglądana znudzonym wzrokiem w oczekiwaniu na autobus 131 na przystanku “Centrum” w stronę Sadyby. Odgrzewane kotlety, wymierający anachronizm w opozycji do skrzącej się egzotyki Zachodu.
Widocznie jednak ktoś, kto redagował zapisaną gdzieś w górze wstęgę chciał inaczej i rzucił chłopaka wysoko, ale niezbyt daleko. I Każąc mu lizać tę sól prosto z Ziemi przekonał go, że ta sól jest treściwa. Bo to sól spod jego stóp i nie mówię tu o soli z miejskich solarek obsługiwanych przez zaskoczonych drogowców. “Znudzony” przeszło w “zbudzony”.
Kobiety z herbatą, mężczyźni z wódką
Henryk Słowikowski z Kamieńczyka – fascynat, który stworzył prywatne muzeum. Słucham opowieści o prostocie potrzeb, patrzę na narzędzia karmiące te potrzeby – żarna, kosa, maselnica. A jeśli nie było czym nakarmić rodziny? Na pomoc płynęli flisacy spławiający drewno w górę rzeki, choćby do Prus. Stamtąd przywozili nowe technologie, jak choćby piły do cięcia drewna wzdłuż pnia, dzięki którym klepiska mogły zostać zastąpione dechami. Luksus w zasięgu stóp.
Pan Henryk jest szczęśliwym człowiekiem. Jak twierdzi kilka razy podczas rozmowy, przeżywamy obecnie jeden z najdostatniejszych okresów w historii. Bieda, głód i wojny, które były obecne w naszej szerokości geograficznej, z perspektywy dziś są trudne do wyobrażenia. Gospodarz Muzeum dzieli się tym szczęściem budując i opiekując się muzeum na tyłach jego domu. Pieniądze na to zarobił pracując jako hydraulik. Świetnie radził sobie także w wojsku dzięki zdjęciom portretowym, windując swój żołd ponad pensje jego dowódców.
Jeździliśmy tak i jeździliśmy, a we mnie rosło coś na kształt zdumienia. Słowo to składa się ze zdziwienia połączonego z dumą… Do mojej duszy jak ciepłe racuchy przyklejały się wrażenia, emocje, gościnność tych ludzi i miejsc.
Zaborowianki goszczą nas w wiejskiej świetlicy i rozpieszczają pyzami i ciastem własnego wyrobu. Popijamy Liptonem i gwarzymy. Kilku-pokoleniowa grupa kobiet spotyka się aby śpiewać, gotować, tworzyć dożynkowe wianki, a potem wspólnie podróżować i konsumować sukces na różnego rodzaju imprezach.
Są afirmującym ruchem oporu wobec tego, co nas osłabia – dezinformacji, która serwowana jest nam przez globalny PR. Emanacja mądrości życiowej, która wymienia się, wspiera i wzmacnia, chroniąc przed wirusem bezrefleksyjnej globalizacji. No i daje radość, że hej!
Z szumu nowoczesności można tu wyłowić perełki dawnego języka – galanciej, to więcej, ładniej. Ocharaczyć, to ogarnąć, ubrać. To drugie brzmi mi na wskroś współcześnie, to pewnie przez sinusoidę, kiedy co drugie – trzecie pokolenie na nowo odżywają w modzie na przykład imiona.
Wychodzimy najedzeni i szczęśliwi. Jadąc w otoczeniu wyjątkowo słonecznej jesieni podsycają nas jeszcze mocniej długie pejzaże bez płotów i śmieci, z chroniącą się pod drzewem kapliczką, przebiegającą pod kołami kuropatwą.
W niektórych z mijanych wiosek czuć wyraźnie, że ktoś o nie dba, roztacza nad nimi opiekę pewnie nie tylko estetyczną, dba o ich feng shui.
Jak by to dziwnie nie brzmiało, obudził się we mnie mały patriota. Ale nie taki, co z bagnetem rzuci się na wroga, bardziej taki, który wcześniej nie dostrzegał wartości tej krainy zaklętej w ludziach i miejscach, a teraz się nią zachłysnął. Poczułem się z tym trochę nieswojo, bo to nigdy nie było moje.
Ciesze się, że tego doświadczyłem, bo dla mnie to oznacza, że jeszcze nie stałem się zblazowanym panem w wieku średnim, którego nic już nie zaskoczy, bo na każdy temat zdążył sobie wyrobić opinię, zakłada, że wszystko już widział i słyszał i nie ma ochoty na wyprowadzenie się z tego błędu. To stan, w którym skostniałość odbiera radość życia, zabija chęć poszukiwań.
Trans-pot-alk
Tadeusz Lipiec z wojska uciekał, żeby grać na weselach. Jego trzyrzędowa harmonia ma ponad 70 lat, jego dziewczyny o wiek nie pytałem.
Ania musiała narzucić konkretne tempo bo już po kilku minutach wódeczka trafia na stół. W raz z plastrami sera, chlebem i kiełbasą. Moim alibi była Skoda.
Zanim dotrzemy do domu ludowego, gdzie pożegnam się ze swoją techniczną abstynencją dowiaduje się, jak to spalone akta płac pozbawiają Panią Jadzię emerytury za kilkadziesiąt lat pracy. I nie jest to jedyna przeciwności losu, która ją spotyka, bo poza tym traci męża, ojca ich jeszcze nie narodzonego dziecka. Jest jednak szczęśliwa – Tadeusz jest jej pierwszą miłością – po 30 latach od tragicznej śmierci męża stają się na powrót kochającą parą.
Wiejski budynek, w którym odbywa się potańcówka był kiedyś szkołą podstawową. Teraz jego proste wnętrze służy zabawie. Ci ludzie naprawdę potrafią się bawić. Pierwsze dźwięki muzyki i kilka par bez żadnych ceregieli zaczyna kręcić oberki. Na razie średnia wieku na parkiecie to 50 lat z plusem. Z czasem par przybywa, podobnie jak pary wodnej zmieszanej z potem spływających po oknach i ścianach. Wkraczają młodsi, w tym wielu przyjezdnych. Są też goście z Ameryki.
Alkohol buzował w moich żyłach, kiedy wokół mnie powstawały jedna za drugą spontaniczne, niewymuszone rozmowy. Nie czuje żadnych przeszkód w komunikacji. Wszystko toczy się gładko, a jednocześnie w tych rozmowach jest życie, konkret, nie ma miejsca na frazesy, czy zbędną wymianę uprzejmości. Jakoś trudno mi czegoś takiego doświadczyć w Warszawie…
Nie pamiętam jaka siła wyciągnęła mnie na zewnątrz, pewnie chciałem się przewietrzyć.
Wciąż jestem w stanie robić zdjęcia, choć są coraz bardziej rozmazane. Uznajmy, że to noc nie pozwala na dostatecznie krótkie czasy, żeby zamrozić akcję.
W tej fazie trafiamy do auta Kazika. Zawadiacko zaparkowane poza sznurem innych aut zaprasza nas swoim przytulnym wnętrzem na pogawędkę. Kazik przepija kolejne fakty i emocje swojego życia. Opowiada historie, które w nas rezonują. Wychodzi ze mnie pęk złotych myśli dedykowanych Kazikowi. Chyba nas polubił, bo kilkakrotnie namawia nas na nocleg w jego domu. Mamy nocleg 50 metrów dalej, u Andrzeja, więc odmawiamy. Dołącza do nas jego dziewczyna. Na chwilę przejmuje dowództwo w naszej kabinie. Po chwili, nie do końca wiem jak, trafiam z powrotem na salę i wiruję z nią w oberku o czymś jeszcze rozmawiając. Nikomu nie przeszkadza fakt, że nie mam pojęcia, jak tańczy się oberka, Po prostu kręcimy się pewnie niezbyt płynnie.
Na drugi dzień kac gigant uśmierza żona Zdzisława Kwapińskiego, częstując nas cudownym obiadem z dwóch dań wraz z deserem. Chwilę wcześniej raczymy się muzyką w wykonaniu ludzi z sercami na dłoni – dźwięki płyną ze skrzypiec bębenka, harmonii i saksofonu, a w oczach widać radość. Zdzisław Kwapiński opowiada nam o pomyśle filmu, gdzie na skrzypcach będzie grał unosząc się nad ziemią na paralotni. Sztuka ludowa wyniesiona pod chmury.
Sklep z oberkami
Drugą potańcówkę, w Nieznamierowicach, przeżyłem już na trzeźwo.
Tam też poznałem subtelności oberka i zrozumiałem, czemu wygląda on tak, jakby ludzie sunęli – nie ma w ogóle ruchu ciała góra-dół. Taniec polega na niewielkim, ale bardzo szybkim przesuwaniu stóp. W efekcie powstaje wir, porwisty, ale też gruntujący. To taki polski taniec derwiszów – równie upajający i transowy.
Dziewczyna ze Śląska, która wyklarowała mi z grubsza zasady oberka, musi przyjeżdżać aż pod Radom, bo tam, gdzie mieszka, kultura potańcówek wymarła. Tymczasem na Mazowszu Andrzej Bieńkowski już w latach 80 jeździł na wieś i nagrywał tutejszych artystów. Potem te nagrania trafiały do radia, co pozwoliło przetrwać muzyce i śpiewowi, a nawet przeżyć coś na kształt renesansu. W tej chwili wielu młodych muzyków jeździ i uczy się od czasem nawet 90-letnich muzykantów.
I tacy właśnie muzykanci występują na nieznamierowickiej scenie. Tadeusz Jedynak, Piotr Gaca, Jan Kmita zmieniają się co kilka utworów, a młodzi akompaniują im, wchodzą w interakcję z dwupokoleniową wyrwą.
Wtem! Część imprezy przenosi się do sklepu. To moja druga potańcówka i widzę, że takie rozszczepienie jest punktem obowiązkowym tych imprez.
Satelita potańcówki głównej ma wysokie loty pomimo dużego obciążenia.
Krata, szyba, firanki, a pomiędzy nimi skroplona para wodna w kolorze miodu dzięki lampom sodowym na zewnątrz. Aura godna Rembrandta. Pomyśleć, że to życie. Życie oddolne i doczesne. Doczesne na tyle, że zaczynam krążyć w poszukiwaniu ubikacji. Wcześniej podejrzałem, że ktoś w tej sprawie znika za ladą, więc sam też tam się kieruje. Mam, ale zaraz krzyk sprzedawcy “Co Ty tam!?” no to mówię, że ja tylko siku, nie będę nic kradł. A to dobra. I dobra.
Nasycony tańcem i muzyką, trzeźwy, a upojony, a międzyczasie posilony kiełbasą i kefirem wsiadam z Anią do Skody, ruszając w ciemną chłodną noc do Warszawy.
Pracowita pszczoła i z gorzkiego ziela miód zbiera /anonim/
Poza twórcami związanymi z muzyką, naszymi rozmówcami byli też ludowi rzemieślnicy i wytwórcy tradycyjnych kulinariów. Ich pracownie to najczęściej garaże, klatki schodowe, mieszkania, wypieki powstają w malutkich kuchniach domowych, sale prób to pokoje w domach, podwórko w zagrodzie.
Prawie nikt z nich nie kończył szkół kierunkowych. Wyrażają siebie poprzez umiejętności nabyte w warunkach poligonu życia. Rodzice nie koniecznie byli szczęśliwi widząc ich, jak, zamiast pracować w polu, marnują czas na „zbytki”. Józef Kondeja z Kozienic zajął się rzeźbą, bo tryb zmianowy w Elektrociepłowni dawał mu dużo czasu na fajrant. W pewnym sensie więc rozwinął swoje umiejętności z nudów.
Muzycy, chyba dzięki bezpośredniemu kontaktowi z odbiorcami, wydają się szczęśliwsi. Pomimo, niejednokrotnie, trudnej sytuacji finansowej. Nie są najczęściej rozpieszczani przez władze, a jeśli już władze się do nich zwracają, często są traktowani instrumentalnie.
Jednak podładowanie bateryjek przez publiczność uśmierza chyba nieco ten ból istnienia. A dostęp do tego “znieczulenia” najlepszy mają właśnie muzycy. To oczywiście jest moja teoria, która należy do mnie i ją posiadam.
Ostatni wyjazd to był deser – dosłownie i w metaforze. Sójki i kwas chlebowy na miodzie. Cóż, ci z naszej ekipy, którzy byli wegetarianami, musieli się oblizać, bo pani Anna Kotuniak hojną ręką sypnęła skwarkami. Za to już przystanek później mogli wziąć udział w upojnej degustacji różnych przetworów z uli. Poza korzystaniem z tego, co nam pszczoła wyrzyga (bo tak powstaje miód), możemy także użyć sobie wziewnie pochylając się i zaciągając nad ulami.
Wooden Jesus, where are you from?
Refrenem tej podróży były wglądy w drewniane kościoły. Od mikrokościółków po sanktuaria spogląda na wiernych Jezus spod dłut artystów ludowych. Świętość w tych miejscach jest bardziej namacalna, mniej zdystansowana. Księża z rzadka tylko zaszczycają nas swoją obecnością zajęci swoimi sprawami, robiąc miejsce na bezpośrednie obcowanie ze świętością skoncentrowaną w drewnianych „pałacach”.
Drewniany Jezus spotkał mnie w jeszcze innym, mało spodziewanym miejscu – na warszawskim Natolinie.
Nie było łatwo. Po dwóch rozmowach telefonicznych z Krzysztofem Zyśkiem, trwających w sumie 2 godziny, konkluzja była taka, że się nie spotkamy. Rzeźbiarz ten w rozmowie łączył dwie skrajności – nieufności i otwartości. Proporcje zmieniały się jak w kalejdoskopie, wciąż nie mogąc przeważyć szalki w żadną stronę. Kiedy odpuściłem, stał się cud – pan Zyśk się zdecydował – czasem życie staje się zbiorczą metaforą fizyki, filozofii, psychologii, mądrości ludowej i pewnej kreskówki na Cartoon Network.
Krzysztof Zyśk pochodzi z Kurpi, a życie sprowadziło go na ostatnie piętro bloku na Natolinie. Życie, które jest naznaczone wszechobecną duchowością. W pewnym momencie zaprowadził mnie do kuchni, przepraszając za bałagan związany z remontem mieszkania i kazał mi patrzyć w bardzo precyzyjnie wyznaczone miejsce za oknem. Nie wiedziałem, czego mam szukać. Po kolejnych wskazówkach w końcu dostrzegłem krzyż, który był fragmentem pistacjowo zdobionej fasady budynku gdzieś kilka przecznic dalej. Znak krzyża był oczywiście totalnie nieintencjonalny, pan Zyśk musiał ten widok kontemplować tysiąc razy, by dostrzec tak drobny artefakt.
Innego rodzaju wizję przeżył jeszcze mieszkając na Kurpiach. Ich bohaterem był Zenon Żebrowski, w Japonii znany jako Brat Zeno (ur. ok. 1898 w Surowem k. Myszyńca zm. w Tokio), zakonnik i misjonarz, który w 1930 roku wraz z Maksymilianem Kolbem wyjechał do Japonii. Cieszył się tam ogromnym zaufaniem i szacunkiem Japończyków (nazywany był przez nich bratem Zeno od jap. słowa zennō – wszechmocny).
Więc pan Zyśk spotkał go w środku lasu, gdzie brodaty brat Zenon przemierzał ścieżkę, jednak racjonalnie nie było to możliwe, gdyż w tym czasie Zeno przebywał w Japonii. Panu Krzysztofowi zapadło w pamięć to „spotkanie-nie-spotkanie” i w dorosłym już życiu postanowił, że wyrzeźbi duchownego. W etnografii istnieje takie zjawisko jak „wrażliwość mirakularna”. Pewne osoby są szczególnie wrażliwe na przekaz z „tamtego świata”. I nie można tego oceniać w kategoriach możliwe-niemożliwe, po prostu są to fenomeny, których wyjaśnić się nie da i nawet nie powinno. Pan Krzysztof przed rzeźbieniem sacrum – modli się i prosi Ducha Świętego o siły. Na kilka dni przed nie pije alkoholu. Diabłów nie rzeźbi, bo po co? To złe moce, których nie powinno się powielać.
Bohaterem innej opowieści pana Krzysztofa jest pewne osiedlowe drzewo, które kilka lat temu przewróciła burza. Sąsiedzi wiedząc, że rzeźbiarz może je wykorzystać do swojej pracy, dali mu znać o materiale leżącym na podwórku. Kiedy Zyśk zobaczył zwalone drzewo, które, jak widziałem na zdjęciach z jego archiwum, było pozbawionym konarów pieńkiem, postanowił je reanimować. I ono zaczęło rosnąc i on widział, że to jest dobre i ono obrosło koroną, a Jezus w drzewie wyryty, w koronę drzewa przyozdobiony, oblał się kalusem (czyli tkanką przyranną).
Kiedy Zyśk pracował z drzewem, podszedł do niego nastoletni chłopak w dresie i powiedział “ja jestem ateista i nie podoba mi się to”, a Zyśk odpowiedział “ale jesteś też człowiekiem i jak człowiek mógłbyś mi pomóc”. Na drugi dzień chłopak wrócił i pomagał Zyśkowi w pracy. A potem, kiedy już drzewo na powrót stanęło, na osiedlu było mniej kradzieży i rozbojów.
Kultura ludowa to kultura uczestnictwa, jej kontemplowanie w formie wyrwanej z kontekstu traci moc.
To pewnie dlatego tak bardzo mierziła mnie cepelia w środku Warszawy. To dlatego oberki wysłuchane na YouTube są ledwie cieniem tego samego oberka ze świetlicy skropionej potem i oddechami tańczących par. Dobrze jest to porównać – być tam i spijać miód życia w ulu pełnym brzęczących pszczół, gdzie się nie słodzi, a sól tej ziemi nie jest biała – gdzie rój wiruje w opętańczym byciu tu i teraz.
________
Tekst i zdjęcia powstały przy okazji dokumentowania Mazowieckiego Szlaku Tradycji tworzonego przez Województwo Mazowieckie, Wydział ds. Tworzenia Przestrzeni Kulturowej i Turystycznej.
W tekście o Krzysztofie Zyśku i jego wizji Brata Zeno wykorzystałem opis autorstwa Ani Kulikowskiej (za pozwoleniem).